Cztery pierwsze rozdziały...
Jeden
Dwa
Trzy
Cztery
Trzy
Mazury zbliżyły się niespodziewanie szybko. Wszyscy byli podekscytowani. Daro był już spakowany od jakiegoś tygodnia i tylko dopytywał, czy oby na pewno spakował wszystko, co jest konieczne, by móc spokojnie pływać. W przeddzień wyjazdu postanowili przyjść jeszcze do Jamy, by, jak to określili, pożegnać się na dwa tygodnie. Pociąg mieli w nocy z soboty na niedzielę, którego ostatnią stacją było Giżycko. Na miejscu musieli przesiąść się do autobusu, który powinien dość sprawnie zawieść ich do Węgorzewa, z którego finalnie będą czarterować jacht.
– Kotku, podaj mi coś do picia – rzekła Lusia, gdy zaczęła rozdawać karty.
Mapet wstał i lekko kołysząc się w rytm wagonu, jadącego po torach, z górnej półki zdjął plecak, w którym, oprócz dokumentów i środków higieny osobistej, znajdował się mały zapas piwa. Wyciągnął dwie butelki, jedną podając Lusi, która nie czekając na niego, otworzyła ją i ugasiła pragnienie.
Mieli dużo szczęścia, że udało im się znaleźć jeden w całości wolny przedział. Gdy rok temu jechali na żagle, musieli podzielić się na trzy grupy, aby w ogóle móc siedzieć w przedziale. Było to o tyle dobre rozwiązanie, gdyż wszyscy ludzie, którzy wsiadali później, przez całą podróż zmuszeni byli koczować na korytarzu.
Teraz nie mieli, na co narzekać. Byli osobami palącymi, a cały wagon był do tego przeznaczony. Na korytarzu nie było jednak w tym roku pasażerów. Gdy tylko ktoś z nich odczuwał potrzebę zapalenia papierosa, wychodził na korytarz, by mimo wszystko nie smrodzić w przedziale.
– Teraz to jest moje rozdanie – rzekł Gustaw, patrząc w swoje karty i spodziewając się wygranej. – Remik nigdy nie był moją dobrą stroną, ale zaraz zobaczycie, że mistrzowi nie wiele trzeba czasu, by opanował tę grę do perfekcji.
– Spoczko, chyba nie widzisz moich kart – Daro, uśmiechając się, nie dawał za wygraną. – Ewentualnie możesz być moim uczniem. Patrz i się ucz.
Rozpoczęli grę. Rofi i Mimi nie grali. Siedzieli najbliżej wejścia, więc musieliby się nieźle nagimnastykować, aby widzieć cokolwiek. Z drugiej strony nie chciało im się, wyszli więc na korytarz, aby zapalić. Byli prawie sami. Senny klimat wagonu udzielał się chyba większości pasażerom. Gdy tylko otworzyli okno, aby nikotynowy dym miał swoje ujście, z przedziału, oddalonego od nich jakieś dziesięć metrów, wyszedł starszy mężczyzna. Wyglądał normalnie, ubrany był w nieco wytartą marynarkę. Na pierwszy rzut oka wyglądał na sympatycznego mężczyznę po pięćdziesiątce, którego siwe włosy zdradzały, iż może być już w dość zaawansowanym wieku przedemerytalnym.
Rofi nie zwracał na niego uwagi, lecz Mimi bacznie się jemu przyglądała. Było to o tyle dziwne, gdyż zdawała się nie widzieć nic wokoło.
– Ocknij się – rzekł Rofi, machając ręką przed jej oczami. – Tu ziemia. Mimi! – krzyknął, gdy zorientował się, że dziadek obraca głowę w ich kierunku.
– Tak? – wyglądała, jakby przed chwilą ktoś ją obudził. Spojrzała na Rofiego.
– Co to było? Dobrze się czujesz? – spytał z troską w głosie.
– Jasne – odrzekła, uśmiechając się ciepło. – Ten staruszek w pewnej chwili bardzo przypomniał mi nieżyjącego dziadka, który miał bardzo podobną marynarkę. A te włosy… ten nos… Jest bardzo podobny.
– Może powinnaś się położyć. Jutro najprawdopodobniej nie będziemy mieli dużo czasu, żeby odespać. Przynajmniej do czasu, gdy już będziemy na wodzie.
Nagle sam Rofi spojrzał w kierunku dziadka i szybko się zorientował, że idzie w ich kierunku. Uśmiechał się, najwyraźniej nie chcąc ich przestraszyć, czy zdezorientować. Szedł do nich spokojnym krokiem, przyglądając się.
– Dobry wieczór – rzekł, wciąż się uśmiechając.
– Dobry wieczór – odpowiedzieli, podając mu rękę. Patrzyli na niego z ciekawością.
– Nazywam się Henryk Bachmann. Przepraszam, jeśli przerwałem wam rozmowę – spojrzał na Rofiego, który, mimo iż patrzył na dziadka przyjaźnie, nie krył zaskoczenia.
– Nie, skąd? – odpowiedziała Mimi. Z bliska Bachmann nie był już tak podobny do jej dziadka, uwydatniając zbyt wiele szczegółów różniących ich ze sobą.
Bachmann był staruszkiem o małych zielonych oczach, otoczonych zmarszczkami. Jego nos był duży i długi i prędzej więcej wspólnego mógł mieć z rodziną Gustawa, którego rodzina posiadała właśnie taką cechę charakterystyczną, niż z Mimi. Jednak na staruszka Bachmann był dość wysoki. Na oko mierzył jakieś metr osiemdziesiąt, co było raczej sprzeczne z ogólnym światopoglądem Rofiego, ponieważ do tej pory, ilekroć spotykał jakąś starszą osobę, była albo zgarbiona, albo tak niska, że można było dojść do wniosku, że na starość każdy się zwyczajnie kurczy.
– Pewnie jedziecie na Mazury? – spytał, zaciągając się papierosem.
– Tak, dwa tygodnie będziemy na żaglach – odpowiedziała Mimi. – A to tak widać?
– Wiecie, dużo podróżuję pociągami i spotykam wiele młodych osób. Tym pociągiem prawie każdy jedzie na Mazury na wakacje – uśmiechnął się ciepło. – Mówisz, że będziecie pływać?
– Tak, tylko jeszcze nie wiem, gdzie dokładnie. Nasz kapitan siedzi w przedziale – wskazała drzwi za swoimi plecami. Na pewno wypływamy z Węgorzewa.
Rofi spojrzał na Mimi poważnym wzrokiem. Jeszcze trochę i opowie mu o całym swoim życiu, włączając kolor własnych majtek. Nie mógł uwierzyć, jak kobiety potrafią być naiwne, jak potrafią od razu wyjawić nieznajomemu wszystkie szczegółu swojego urlopu. Co prawda był to tylko jeden staruszek, ale kto powiedział, że dziadek nie był kiedyś seryjnym mordercą, czy inną kanalią? Czy niczego nie nauczyli jej na tych swoich studiach socjologii? Postanowił jednak nie reagować.
– To będziecie więc płynąć szlakiem wielkich jezior. Zazdroszczę wam – spojrzał po raz drugi na Rofiego. – Chyba warto czekać na taką przygodę cały rok?
– Już nie mogliśmy się doczekać.
– Gdy byłem mniej więcej w waszym wieku, także lubiłem jeździć na Mazury. Potem tak bardzo zakochałem się w tym miejscu, że zostałem tam na zawsze – uśmiechnął się uprzejmie, po czym skierował swój wzrok na Mimi.
– Więc teraz jedzie pan do domu? – do rozmowy włączył się w końcu Rofi, który nie chciał wyjść na niemiłego.
– Ależ oczywiście – spojrzał w kierunku swojego przedziału. – Ale teraz, jeśli wybaczycie, wrócę do siebie. Czasami staruszkom chce się po prostu spać – uśmiechnął się do Rofiego. – Tylko uważajcie na siebie, woda potrafi zaskoczyć.
– Niech się pan nie martwi. Nie jedziemy przecież pierwszy raz – Rofi poczuł się nieco urażony.
– To chyba też jest domeną staruszków – rzekł, po czym odszedł od nich. – Ale mimo wszystko uważajcie na siebie, omijajcie wyspę Kaduka – dodał, znikając za drzwiami przedziału.
Stali przez chwilę na pustym już korytarzu i patrzyli na siebie. Papierosy, które jeszcze przed chwilą trzymali w dłoniach, stały się już tylko mgiełką. Nie widząc powodów, by nadal przebywać w tym miejscu, postanowili wrócić do swoich znajomych.
– Kto to był? – spytała Dunia, gdy spojrzała na uśmiechniętą siostrę.
– Jakiś sympatyczny dziadek – odpowiedział jednak Rofi.
– Lusia. Pływasz już długo po Mazurach. – rzekła Mimi. – Wiesz, na jakim jeziorze jest wyspa Kaduka? Ten staruszek ją wspomniał.
– Nie mam bladego pojęcia – odpowiedziała szczerze. – Prawdę mówiąc, nigdy o niej nie słyszałam. A dlaczego pytasz?
– Nic, powiedział, żebyśmy ją omijali.
– No pewnie. Dziadek przecież mieszka na Mazurach, więc zapewne wie, że wokół tej wyspy są kamienie. Przecież to logiczne – spojrzał na Lusię, w poszukiwaniu poparcia.
– Masz rację – odpowiedziała, po czym wzięła całą talię do rąk i zaczęła rozdawać. – A gdzie on siedzi? Może zapytam go o to, jak będę szła do ubikacji.
Wytłumaczyli jej. Mimi oparła się o szybę i powoli poddawała się snu, który zaczął ją męczyć jakieś pół godziny temu. Pozostali również nieco odpuścili i po pewnym czasie przestali grać w karty. W przedziale zrobiło się cicho. Mapet oparł się o ramię Lusi, która jeszcze rozmawiała z Daro, tłumacząc mu podstawowe węzły żeglarskie i ogólne przepisy. Wszyscy ci, którzy jeszcze nie spali, słuchali jej, powtarzając sobie wszystko to, o czym przez rok zapomnieli, co jakiś czas wspominając Mazury sprzed roku.
– Gdzie był ten dziadek? – spytała cicho Dunia, która wróciła z toalety.
– Mówili, że dwa przedziały przez ubikacją – rzekła Lusia. – Miałam sprawdzić, ale chyba mnie ubiegłaś.
– Nie ma tam żadnego człowieka, który by miał więcej niż dwadzieścia lat. Cztery przedziały zajmują irracjonalnie cicho jacyś gimnazjaliści – oznajmiła. Jej twarz zdradzała pewne rozdrażnienie spowodowane prawdopodobnymi złymi wytycznymi.
– Jesteś pewna? – Rofi był nieco zdziwiony. – Chyba nie wysiadł z pędzącego pociągu – rzekł z ironicznym uśmiechem.
– Tak, jestem pewna – odrzekła stanowczo. – Tam są tylko jakieś dzieci, które myślały, że nie widzę, jak pochłaniają alkohol.
– Nie poszłaś przypadkiem nie do tej toalety, co trzeba? – Gustaw patrzył na nią, jak na małe dziecko, które zbłądziło w lesie.
– Wal się! – oburzyła się Dunia, nie zwracając już uwagi na to, że ktoś się obudzi.
– Spokojnie – uśmiechnął się Rofi. – Może się po prostu przesiadł, zwalniając dzieciakom miejsca, żeby mogli sobie razem posiedzieć – te słowa spowodowały lekkie uspokojenie emocji.
Dunia poczuła się w końcu usatysfakcjonowana. Z całego serca nie lubiła rozmów o niczym. Zresztą, kogo obchodził jakiś dziadek. Chciał się przesiąść, to się przesiadł. Koniec i kropka. Po co była ta cała gadka? Usiadła koło już śpiącej siostry i ubrała słuchawki na uszy i włączyła odtwarzacz. W przedziale znowu zapanowała cisza.
Gdy po długiej nocy, spędzonej w pociągu przy piwie i kartach, w autobusie przy lekkiej drzemce, nieco wycieńczeni dotarli na miejsce. Gdy już znaleźli się w porcie w Węgorzewie, nie minęły cztery godziny, a już płynęli kanałem w kierunku jeziora Mamry.
Pogoda była świetna. Słońce, które grzało sympatycznie, rozegnało wszystkie chmury, ukazując niebieskie niebo. Lusia była zadowolona. Wiatr wiał im w plecy, więc to dodatkowo pomagało im dopłynąć szybko do brzegu, gdzie udadzą się, by obejrzeć stare poniemieckie bunkry. Drogi nie mieli zbyt wiele, lecz Lusia, jako kapitan, uznała, że w pierwszy dzień nie będą gnać na złamanie karku, tylko każdy sobie trochę popływa, przez co Daro się nieco wdroży.
Teraz już nic się nie liczyło. Wszystkie zmartwienia przestały istnieć. Byli tylko oni, woda i wiatr, bez którego nie byłoby tak fajnie. Pod pokładem grało radio, dostrojone do jakiejś rockowej stacji. Lusia, jako prawdziwy wilk morski, nie przepadała za środkami techniki dwudziestego wieku. Mazury były po to, by odpocząć od każdej rzeczy, która miała w sobie choć odrobinę elektroniki. Tu liczyła się siła ludzkich mięśni i wyżej wspomnianego wiatru. Jednak nic nie mówiła, ponieważ, z drugiej strony, musiała obiektywnie się przyznać, że radio mogło się przydać. Tylko w ten sposób mogli usłyszeć prognozę pogody i ewentualne zagrożenia z nią związane. Tak było najpewniej. Co prawda na każdym kursie uczą, jak czytać wiatr, chmury i zachodzące słońce, lecz nic nie szkodziło przecież temu, by usłyszeć to raz jeszcze z innego źródła.
Daro był zachwycony. Co chwilę dopytywał się o jakieś szczegóły i upewniał się, czy dobrze zapamiętał poszczególne nazwy kierunków wiatru. Trzeba było przyznać, że był bardzo pojętnym uczniem. Nie trzeba mu było powtarzać zbyt wiele razy, by zapamiętał bezbłędnie, jak wykonuje się węzeł ratowniczy, czy cumowniczy żeglarski. W niespełna piętnaście minut nauczył się knagować, buchtować i cumować, nie zapominając o kilku węzłach, które zastosowanie jak na razie było mu obce.
Po godzinie Daro wiedział już chyba wszystko. Lusia musiała go jednak uświadomić, że teoria jest nieco inna niż praktyka i nie powinien popadać w rutynę. Wielu ludziom, którym wydawało się, że już wszystko na wodzie przeżyli, zdarzało się, że zostawali zaskoczeni przez burzę albo zapominali porządnie zacumować jacht do drzewa i rano okazywało się, że budzili się na środku jeziora.
– Piweczka? – spytał Mapet, zwracając się do Lusi, która siedziała koło Daro, udzielając mu praktycznych wskazówek do prowadzenia jachtu.
– Zgłupiałeś? – oburzyła się. – Ja sobie wypiję, jak dopłyniemy. Chcesz, to sobie pij, mnie nie namawiaj.
Lusia, im więcej pływała, częściej znajdowała się w trudnych atmosferycznych warunkach, niż pozostali. Miała więcej doświadczenia z powodu samego posiadania patentu. Odkąd raz przeżyła burzę na Niegocinie, nigdy nie wypiła choć jednego łyka piwa. Wtedy nabrała ogromnej rezerwy do przyrody i przyrzekła sobie, że w taki głupi sposób nigdy nie będzie prowokować tragedii. Na początku zabraniała im pić piwo, gdy byli na wodzie, lecz po pewnych negocjacjach musiała ulegnąć. Wiedziała, że i tak będą pić z tą różnicą, że będą się kryć pod pokładem. Nie była z siebie zadowolona, ale wybrała mniejsze zło. Gdyby coś się stało z łódką, wszyscy ci, którzy by byli na dole, najprawdopodobniej mieliby problemy z wydostaniem się, a dodając do tego alkohol, praktycznie byliby bez szans. Natomiast na pokładzie istniało ryzyko, że lekko podchmielona osoba wypadnie przez burtę, uderzona na przykład bomem, lecz wtedy było większe pole manewru.
Na wodzie pojawiły się mewy, co mogło byś spowodowane nie oznakowanymi głazami. Lusia sprawnie wykonanym zwrotem odpłynęła od potencjalnego zagrożenia. Szoty trzymał Daro i Gustaw. Bliźniaczki postanowiły pójść na dziób i wykorzystać promienie słońca, by się opalić. Mapet i Bolo urzędowali pod pokładem żywiołowo dyskutując na temat zbliżającego się deszczu meteorytów. Nie mogli dojść do porozumienia co do konkretnego dnia, lecz, gdy weszli na temat teorii gdy w piłkarzyki, Mapet zamilkł, dając mistrzowi wypowiedzieć się do końca.
– Albo pijesz, albo siedzisz na dole – rzekła nagle Lusia, która patrzyła na Mapeta, który z Bolo był praktycznie cały czas pod pokładem.
Jacht był jednym z niewielu miejsc, w których Mapet nie miał prawa z nią polemizować. Dobrze wiedział, że i tak pozwala mu na zbyt wiele, więc dla świętego spokoju, nie chcąc się kłócić, posłusznie wyszedł na zewnątrz. Tak naprawdę nie przejmował się uszczypliwymi słowami swojej wybranki, ani się nie denerwował, gdyż po prostu wiedział, że miała absolutną rację. To był niestety fakt niezaprzeczalny.
– Daro, jak się może uda, to stoczymy jakąś bitwę morską – rzekł Bolo, który wyszedł zaraz za Mapetem. – Wtedy to jest jazda. Lejesz wodą wszystkich dookoła, a każdy stara się z tobą zrobić to samo.
– No. Pamiętacie, jak kiedyś tym studentom z Krakowa popsuło się wiadro i zaczęli rzucać w nas jajkami i przynętą na ryby? – do rozmowy włączył się Gustaw, który trzymał prawego szota.
– Jasne – Lusia dobrze to pamiętała, gdyż nie mogła się wtedy bronić, gdyż siedziała za sterem.
– To była batalia. Gdyby nie ty, pewnie wszyscy bylibyśmy w tych jajach.
– Ale pamiętacie, jaki był potem smród, gdy w trzydziestostopniowym upale szczątki tych jaj zaczęły się psuć? – rzekł Mapet, któremu wtedy jego dziewczyna kazała szorować cały pokład.
Słońce wolnym krokiem zaczęło zmierzać ku horyzontowi. Płynęli wzdłuż brzegu, obserwując, gdzie byłoby najlepiej zacumować. Zapas jedzenia mieli na tyle duży, by poradzić sobie bez sklepu przez jakiś tydzień. Jedyny problem stanowił zapas piwa, którego wsadzili jak najwięcej się dało, lecz trzeba było przyznać, że cieszyło się ono największym powodzeniem. Ciepły wietrzyk, podobnie jak słońce, zaczęło zmierzać na odpoczynek, więc uznali, że jest to ostatni dzwonek, by wejść na suchy ląd. Postanowili, że jutro odwiedzą bunkry. Nic się nie paliło. Mieli przed sobą dwa tygodnie pływania, a jak będzie dobrze wiało, to są przecież w stanie przepłynąć całe Mazury od północy do południa.
Lusia zauważyła małą przestrzeń między nadbrzeżnymi drzewami. Mapet poszedł na dziób, który był już pusty, odkąd bliźniaczki postanowiły więcej się dzisiaj nie opalać i zaczął się przyglądać, czy będzie to dobre miejsce na nocleg. Pani kapitan, gdy tylko zorientowała się, że pierwszy oficer nie widzi problemów, skierowała jacht w upatrzone miejsce.
Zacumowali. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że lepiej być nie mogło. Byli tu sami. Miejsca było tylko na jedną łódkę, więc nie spodziewali się, że ktoś ich odwiedzi. Zaraz, gdy tylko zeszli na brzeg, faktycznie okazało się, że miejsce jest kapitalne. Zaraz za drzewami, które tworzyły zasłonę pomiędzy lasem, a jeziorem ukryta była niewielka polana. Nie było to miejsce nowoodkryte, gdyż jakieś pięć metrów od brzegu znajdowało się małe palenisko na ewentualne ognisko, koło którego leżały jeszcze nie spalone suche gałęzie. Za polaną nie było nic innego oprócz wysokich drzew, które delikatnie poruszały swoimi liśćmi. Wiatr ucichł, lecz słychać było gdzieniegdzie odzywające się co jakiś czas ptaki, które zapewne szykowały się do nocy. Nieopodal świerszcz zaczął wygrywać swoją melodię, dając kojenie uszom, słuchającym do tej pory rockowej stacji radiowej.
Gdy dziewczyny zaczęły szykować wczesną kolację, mężczyźnie rozeszli się po lesie w poszukiwaniu zapasu drzewa na zbliżające się z każdą chwilą ogniska. Bolo, który na takich wyprawach nie rozstawał się ze swoją gitarą, wrócił najszybciej, by zacząć międzyczasie stroić swój instrument. Co prawda szanty nie wymagały jakichś specjalnych umiejętności grania oraz bardzo czystej barwy gitary, lecz barman był jedyną osobą, która potrafiła grać, a tym samym był niezbędny przy organizacji pieczenia kiełbasek.
Dziewczyny nie miały zbyt wiele do roboty. Postanowiły, spodziewając się ogniska, nie robić dużo jedzenia, gdyż trzeba było zostawić sobie na tyle miejsca w żołądku, by potrawa z kija mogła także zostać zjedzona.
Gdy minęło dziesięć minut, z lasu zaczęły wyłaniać się postacie, których twarze zasłaniały suche patyki i gałęzie. Gdy wszyscy zrzucili swój balast koło paleniska, uświadomili sobie, że wykonali przed chwilą kawał dobrej solidnej pracy. Zapas mógł wystarczyć spokojnie na trzy ogniska. Zgodnie doszli do wniosku, że lepiej przynieść więcej, niż przy latarkach szukać jeszcze materiału do palenia.
Tymczasem dziewczyny skończyły robić kanapki. Zanim zjedli, niebo zdążyło ubrać się w pidżamę w kolorze bezchmurnego gwieździstego nieba.
– Kotku, przyniesiesz kiełbaski? – spytała spokojnie Lusia, która łagodniała zawsze z chwilą, gdy schodziła na ląd. – Znajdę nam patyki.
– Jasne – rzekł Mapet. – Może teraz piweczka się napijesz?
Lusia kiwnęła głową, zgłaszając tym samym chęć spożycia złotego napoju. Pozostali przygotowali się wcześniej, więc, gdy tylko ogień buchnął z ogniska, nałożyli na patyki swoje kiełbaski i pijąc piwo, cierpliwie czekali, aż proces pieczenia dobiegnie do końca.
Mapet miał drobne kłopoty, by zejść bezpiecznie z łódki, nie narażając się na upadek do chłodnej wody jeziora. W jednej ręce trzymał reklamówkę z kiełbasami i piwem, natomiast drugą zajmował jego ulubiony fotel dmuchany, którego kiedyś wygrał w konkursie na najzabawniejszy dowcip. Jego koordynację utrudniał także koc, którego przewiesił przez siebie i sukcesywnie zasłaniał mu najbardziej optymalną drogę do ogniska.
– Po co ci ten fotel? – rzekła Lusia, odbierając od niego reklamówki. – A może jeszcze na głowę byś sobie coś zarzucił? – uśmiechała się.
– Właśnie się zastanawiałem, czynie ubrać mojej napoleonki – odpowiedział uśmiechem, po czym zaczął nadmuchiwać fotel. Nie było to jednak proste zajęcie. Już dawno uświadomił sobie, że jego kondycja skończyła się z chwilą, gdy zapalił po raz pierwszy w życiu papierosa. W normalnych okolicznościach skończyłby może w pięć minut, jednak teraz co jakiś czas musiał robić przerwy, więc czynność wydłużyła się trzykrotnie.
Mapet zatriumfował. Gdy przez te piętnaście minut słyszał ze strony swoich przyjaciół wszelkiego rodzaju docinki, teraz mógł jedynie delektować się widokiem zazdrosnych twarzy. Opłacało się pomęczyć. Siedział sobie wygodnie w fotelu, gdy tymczasem pozostali musieli gnieść się na twardej ziemi, czy pniach. Faktycznie, mógł wziąć jeszcze swoją czapkę podobną do tej, którą nosił Napoleon i poczuć się jak władca na tronie.
Lusi nie przeszkadzało, że jej chłopak siedzi na swoim fotelu, zamiast niej. Przecież biedaczek nieźle się namęczył od samego przytargania go tu. Nie miała sumienia poprosić go o to, by jej ustąpił miejsca. Wiedziała, że lubił siedzieć w tym fotelu i wspominać, jak wygrał go spośród ogromnej konkurencji.
– Co, pani kapitan, będziemy robić jutro? – spytał Daro, który od momentu dobicia do brzegu, nie myślał chyba o niczym innym, niż o powrocie na jezioro.
– Jutro zatrzymamy się na bunkrach potem będziemy płynąć na południe. Zależy, jak będzie wiało, ale tak za dwa dni chcę zatrzymać się w Mikołajkach. Podobno mają być koncerty szantowe.
– Świetny pomysł – wtrąciła Dunia. – Dawno nie byłam na koncercie. Może poznamy jakieś smaczne ciacho do schrupania– uśmiechnęła się do siostry.
– Wy tylko o jednym, jak dzieci – zaśmiał się Bolo. – Ledwo zostały spuszczone z łańcucha rodziców, a już im tylko sex w głowie.
– Też sobie coś zerwij, może w końcu dowiedziałbyś się, jak smakuje kobieta – wszyscy zaczęli się śmiać.
– Jeden zero dla Duni – rzekł Mapet, patrząc na Bolo i czekając, jak zareaguje.
Bolo się uśmiechał. Wgryzł się w kiełbasę i popił ją piwem. Czekał, aż usta zrobią się puste, myśląc nad ripostą.
– Ale jeśli nie przestaniesz wcinać tych ciasteczek, staniesz się gruba. Wiadomo, że od chrupania to i czasami brzuszek rośnie, zwykle do dziewięciu miesięcy.
Gustaw się zakrztusił. Dunia zastygła w bezruchu i najprawdopodobniej nie wiedziała, co powiedzieć. Była zaskoczona, gdyż rzadko zdarzało się tak, by barman miał ostatnie słowo.
– Mamy remis. Nie, to było za trzy punkty – Mapet spojrzał na Dunię, która nie przywykła do porażki.
– Jak za trzy? – nagle atak Duni skoncentrował się na Mapecie. – Typowy facet.
– Dodatkowe punkty dodałem za to, że nie kryłaś się, jak cię przygasił – uśmiechnął się. – A więc batalię wygrał Bolo.
Prawie wszyscy zaczęli się śmiać. Dunia i Mimi, która najwyraźniej postanowiła solidaryzować się ze swoją siostrą, były poważne. Jednak nie trwało to długo, ponieważ Bolo, w geście pojednania, podał Duni dobrze schłodzone piwo i podali sobie ręce, gratulując sobie nawzajem dobrej walki.
Bolo zaczął grać na gitarze. Wszyscy, z wyjątkiem Daro, który jeszcze się uczył, śpiewali szanty. Najbardziej ochoczo wyrywał się Mapet, który znał setki zwrotek do Morskich Opowieści. Część sam wymyślił, więc tym bardziej chciał pochwalić się swoją radosną twórczością.
– To teraz przyszła kolej na chrzest – rzekła Lusia, patrząc na Daro.
– Chrzest? – spytał niepewnie. Jakoś dziwnym zbiegiem okoliczności nikt mu o tym nie zdążył powiedzieć.
– Oczywiście – uśmiechnęła się. – Teraz musisz pójść na łódkę i cierpliwie poczekać, aż ktoś po ciebie przyjdzie. Spokojnie, każdy musi przez to przejść.
Daro odszedł posłusznie od ogniska i zniknął pod pokładem jachtu. Wydawało mu się, że siedzi tam już od godziny, ale jednocześnie był ciekaw tego, co za chwilę zobaczy i w czym będzie brał co najmniej czynny udział. Z jednej strony nie chciał psuć niespodzianki, z drugiej natomiast, zachciało mu się palić, więc wyszedł na zewnątrz. Walczył sam ze sobą, by nie spoglądać w ich stronę. Był z siebie dumny, gdy usłyszał tylko krzyk, nie odwracając głowy, żeby poczekał jeszcze troszkę.
Przez chwilę, nie odzywając się do niego, pojawił się Rofi, który wszedł pod pokład i pakował do plecaka jakieś rzeczy. Robił to tak szybko i jednocześnie ostrożnie, by Daro nie mógł nic zobaczyć. Można jedynie było przypuszczać, że wszystko to, co zapakował Rofi, było na tyle ciężkie, by miał kłopot zejść bezpiecznie na suchy ląd. Jednak nie poprosił o pomoc. Gołym okiem widać było, że ledwo utrzymuje równowagę, gdy wychodził do góry, mając plecak zarzucony na ramieniu.
Reszty Daro musiał się domyślać. Jeśli już tak długo wytrzymał bez zerkania w ich kierunku, teraz także sobie poradzi. Gdyby faktycznie Rofi potrzebował pomocy, najprawdopodobniej zawołałby kogoś z brzegu, aby mu pomógł.
– Daro, możesz już do nas przyjść – odezwał się nagle głos kobiecy, chyba Mimi, lecz nie mógł mieć pewności, gdyż z tak daleka głosy bliźniaczek brzmiały identycznie.
Ruszył lekko podekscytowany w ich kierunku. Gdy chodził z jachtu, przez gałęzie opadające z drzewa, do którego byli zacumowani, nie widział zbyt wiele. Jednak im bardziej zbliżał się do ogniska, jego oczom ukazywało się więcej szczegółów. Teraz było wszystko jasne. Całe te przygotowania były tylko i wyłącznie dla niego. Najwyraźniej chrzest był czymś ważnym na Mazurach, chociaż radosna atmosfera zebranych przy ognisku osób mogła także świadczyć, że ceremonia ta była wyśmienitym powodem i pomysłem dla kolejnej ciekawej imprezy.
Zaraz przy ognisku siedział Mapet na swoim fotelu, na którego zarzucili koc, by przypominał tron. Na jego głowie nie było jednak korony, lecz ulubiona napoleonka, która w tej scenerii wyglądała trochę nie na miejscu. Miała chyba po prostu sugerować, że Mapet w tej chwili jest jakimś władcą. Po jego obu stronach stały bliźniaczki. Mimi ubrana była na czarno i tylko wymalowane szminką czerwone rogi podpowiadały wyobraźni, że jest diabłem. Dunia natomiast ucharakteryzowała się na anioła, która, mimo iż nie posiadała skrzydeł, wyglądała uroczo. Widok był nietuzinkowy. Już sam pomysł przebrania w tak odmienne i skrajne postacie dwóch sióstr bliźniaczek był kapitalny i można byłoby się na upartego doszukiwać jakiegoś głębszego przesłania. Rofi i Gustaw zdjęli koszulki i wysmarowali się czymś zielonym. Bolo przepasany był białą koszulką i, grając na gitarze, udawał dwornego grajka. Lusia ubrana była w jakieś błękitne chusty, za pomocą których stała się boginią wody.
– Podejdź do mnie człowiecze – rzekł z udawaną powagą Mapet.
Daro na początku się uśmiechnął, lecz, gdy zobaczył, że nikt nie zareagował podobnie, podszedł spokojnie do władcy.
– Kim jesteś? – spytał postać, siedzącą na tronie. Anioł i diabeł wymienili spojrzenia, jakby nie wierzyli, że takie pytanie mogło w ogóle paść głośno.
– Jak Neptun, władca wód – gdy Mapet wypowiadał te słowa, Bolo parsknął, tłumiąc śmiech z całych sił. – Grajku, graj i nie przeszkadzaj, bo zatopię cię w twojej małej łódeczce.
Bolo z trudem powstrzymywał się od śmiechu, lecz się nie odezwał. Gustaw i Rofi podeszli do Daro i zaczęli go okrążać.
– Po co mnie wezwałeś?
– Człowiecze, nigdy nie pytaj, nie pytany – skarcił go Neptun. – By zostać wilkiem morskim musisz przejść trzy próby. Próbom tym musisz sprostać i dowieść, żeś nie szczur lądowy.
– Co to za… Przepraszam, już o nic nie pytam – szybko zorientował się, że znowu zadaje pytanie.
– O pierwszym zadaniu opowie diabeł – Mapet wskazał na Mimi uroczyście.
– Twoim zadaniem jest to – wskazała na miskę pełną wody. Daro był zaskoczony, gdyż zupełnie nie zauważył, kiedy ją tu przynieśli. – Pamiętaj, wrócisz ze mną w otchłań piekielną, jak ci się nie powiedzie – rzekła na zakończenie.
Przez chwilę wszyscy stali w milczeniu i patrzyli na zmianę, raz na Daro, raz na Mimi.
– A moim zadanie jest?
– Ach, tak – zmieszała się trochę Mimi. – Twoim zadaniem jest to jajo – wyciągnęła zza siebie wyrośnięte kurze jajko, po czym delikatnie wrzuciła je do misji. Jajko poszło na dno. – Musisz je wyciągnąć używając tylko ust.
Daro spojrzał na nią, jak na wariatkę, lecz posłusznie przystąpił do wykonania tej czynności. Wszyscy pękali ze śmiechu, gdy Daro nurkował w misce, klęcząc przed nią i co chwilę nabierając powietrza. Jajko było zbyt duże, by mógł je włożyć tak po prostu do ust. Ale nie poddawał się. Walczył dzielnie, lecz jedynym efektem jego prób, było rozlewanie wody dookoła.
– Pamiętaj – odezwał się diabeł. – Masz użyć ust.
– Już wiem – rzekł do siebie, choć na głos, Daro, który właśnie coś sobie uświadomił. – Mówisz, że mam użyć ust – spojrzał na Mimi. – Więc, czy mogłabyś wyciągnąć mi to jajko z tej wody?
– Oczywiście – zaśmiała się Mimi, która ucieszyła się, że nareszcie Daro wpadł na sposób. – Zgodnie z moim zadaniem, właśnie użyłeś ust.
Daro już w jednej trzeciej stał się wilkiem morskim. Spojrzał na Neptuna szczęśliwy, że nie musi już nurkować w misce. Wstał i staną przed władcą, czekając na kolejne zadanie.
– Dobrze człowiecze. Teraz drugie zadanie, o którym opowie ci anioł – Mapet tym razem wskazał Dunię, która już trzymała coś w rękach. To była duża łyżka.
Do Duni podeszła Lusia i podała jej kubek. W tym czasie Gustaw opuścił ceremonię i udał się w kierunku jachtu.
– Twoim zadaniem jest napełnienie za pomocą tej łyżki tego kubka wodą, która jeszcze została w misce – kontynuował anioł. – Jeśli ci się nie uda, sama oddam cię diabłu – uśmiechnęła się, spoglądając na Mimi.
Daro na początku zaczął zastanawiać się, czy i w tym przypadku zadanie nie jest podchwytliwe. Niestety nie doszukał się żadnego skrótu, więc po kilkunastu sekundach wziął się do mozolnej i wyczerpującej roboty. Na początku jego ruchy były szybkie i zdecydowane, lecz po jakimś czasie zaczął mieć pewne problemy z koordynacją. Jednak Neptun okazał się litościwy i, gdy kubek był już nalany w połowie, pozwolił Daro przerwać, uznając, że zadanie zostało wykonane.
Gustaw wrócił, niosąc w ręku długiego pagaja. Podał go Mapetowi, po czym dołączył do Rofiego, który cały czas chodził wokoło Daro.
– Trzecie i ostatnie zadanie nie będzie wymagało od ciebie żadnego wysiłku – uśmiechnął się Neptun, patrząc na pagaja. – Jedyną rzeczą, którą będziesz musiał zrobić, to wypiąć tyłek – wszyscy zaczęli się śmiać.
Daro nie miał wyboru. Mapet wstał ze swojego tronu i, trzymając pagaja w ręku, podszedł do niego i wziął zamach. Pióro uderzyło w oba pośladki naraz, pozostawiając po sobie czerwony odcisk. Uderzenie nie było duże, mimo wszystko Daro zawył cicho, doznając co najmniej nie komfortowego uczucia. Lecz niestety zadanie dopiero się zaczęło. Każdy po kolei podchodził do wypiętych pośladków, których chroniła jedynie cienka warstwa zużytych dżinsów.
Najmocniej uderzyła Mimi, która, dopiero po fakcie, uświadomiła sobie, że być może przesadziła. Daro znosił to dzielnie i tylko patrzył, ile osób jeszcze zostało.
– Witamy cię w gronie wilków morskich – rzekł uroczyście Neptun, gdy już wszyscy skończyli. Daro masował sobie pośladki, najwyraźniej nieco obolałe. – A teraz zapraszam wszystkich do biesiady – wstał i dał do zrozumienia, że ceremonia się zakończyła i że mogą już spokojnie napić się piwa.
Było około godziny trzeciej w nocy, kiedy położyli się spać. |