Cześć
   
 
  Sarkofag - Cztery

Cztery pierwsze rozdziały...

Jeden
Dwa
Trzy
Cztery

Cztery

 

            Dni upływały niesłychanie szybko. Nie spieszyli się. Płynęli bez większego pośpiechu, nocując, aby zaoszczędzić, przeważnie w miejscach odległych od portów. Dobijali ewentualnie na chwilę, by uzupełnić zapasy pożywienia i oczywiście napoju, po którym śpiewanie szant stawało się lekkie i proste.

            Pogoda była wymarzona na żeglugę. Wiatr dmuchał w żagle, pobudzając jacht do większych prędkości. Lusia postanowiła zaznajomić Daro z robieniem akwarium. Na początku nie miał bladego pojęcia, o co jej chodzi, lecz gdy jacht zrobił porządny przechył,  wszystkie garnki zaczęły się tłuc pod pokładem, a szybka, przez którą można było oglądać świat od wewnątrz całkowicie znalazła się pod wodą, jego wyobraźnia od razu mu to wyjaśniła. W tej chwili zachowywał się jak prawdziwy wilk morski z co najmniej kilkuletnim doświadczeniem. Ku wielkiej radości Lusi, brał się za wszystko, co można było robić na łódce. Kapitalnie opanował podstawowe zwroty, zwijanie i stawianie żagli oraz manipulowanie łodzią na silniku, przez co postanowił, że za rok musi już mieć sam patent.

            Raz zatrzymali się w porcie na dłużej. Byli wtedy w Mikołajkach i spontanicznie dowiedzieli się, że wieczorem będą występy kapel szantowych, a przed koncertem rozgrzewać publiczność miały dziewczyny ubiegające się o tytuł miss Mazur. Nie wiedzieć, czemu, tylko chłopaki upierali się, by zostać na koncert. Dziewczyny podchodziły do tego sceptycznie i tylko drogą kompromisu, który polegał na tym, iż chłopcy płacili za cumowanie w porcie, doszli do porozumienia. Lusia co prawda na początku była nieco obrażona na Mapeta za chęć oglądania obcych kobiet, lecz potem dowiedziała się, że imprezę będzie prowadził znany i przystojny prezenter telewizyjny, więc odpuściła.

            To była długa noc. Na występy postanowili ubrać koszulki, które wygrali w karaoke w Jamie, więc w sposób naturalny wyróżniali się z tłumu. Rofi tak głośno śpiewał razem z zespołem, że zupełnie stracił głos, a Gustaw, który postanowił odwiedzić jego ulubioną knajpę w porcie i poszedł razem z Daro, wrócił na jacht, kiedy zaczęło świtać. Dziewczyny, mimo iż na początku nie chciały zostawać w Mikołajkach dłużej, bawiły się znakomicie. Trudno było im przyznać się do błędu, którego na szczęście nie zdołały wprowadzić w życie, lecz do końca pobytu w porcie postanowiły być miłe dla chłopców, którzy nie kryli, że czują pewną satysfakcję.

            Następny dzień nie był już taki piękny, jak dotychczas. Było chłodno, deszcz siąpił i niestety nic nie zapowiadało, by pojawił się konkretniejszy wiatr. Ale w dniu dzisiejszym mieli ambitny plan przedostać się do Piszu. Lusia wiedziała, iż może w tym miejscu nie wieje, lecz gdy wypłyną na Śniardwy, sytuacja może się zmienić. Jezioro, które często nazywane jest małym morzem, było tak rozległe, że nawet niewielki wiaterek gdziekolwiek, na nim stawał się poważnym wiatrem, który rozpędzał nawet najbardziej mozolne łódki. Jednak tak naprawdę niebezpieczeństwo tego jeziora polegało na czymś innym. Nie dość, iż jest stosunkowo płytkie, to jego dno składa się z kamieni i głazów. Lusia miała do Śniardw ogromny szacunek, była świadoma tego, że, jeśli będą trzymać się szlaku, nic im się nie stanie. Kiedyś odpłynęła nieco od boji i wpłynęła na kamienistą płyciznę. Wtedy najbardziej ucierpiał miecz jachtu, którego trzeba było naprawić, lecz słyszała, że ktoś wpłynął na dwa potężne głazy, schowane zaraz pod powierzchnią wody i się między nimi zaklinował.

            Gdyby pogoda utrzymała się do wieczora, pierwszy raz w życiu Lusi udałoby się przepłynąć Śniardwy bez stresu i ciągłego pilnowania szlaku. Nawet, jeśli na jeziorze okazałoby się, że wiatr wieje dość solidnie, to i tak nie byłby taki, z jakim przeważnie miała do czynienia. Mieli sporo czasu by zdążyć przed zmierzchem do Piszu. Na flautę byli przygotowani. Mieli w silniku pełny bak paliwa i w zapasie zatankowany kanister. W ostateczności zawsze mogli po prostu go uruchomić i nadrobić drogi.

            Nikomu jednak nie chciało ruszać się z portu. Po morderczym koncercie i bawieniu się do późnych godzin nocnych, najfajniejszym zajęciem okazało się bezproduktywne leżenie. Dochodziła godzina dziewiąta, więc powoli istniało ryzyko, że będą zmuszeni uiścić opłatę portową za drugą dobę. Taka świadomość podziałała na nich jak orzeźwienie. Wstali, ubrali się i praktycznie byli gotowi do rejsu.

            Śniadanie postanowili zjeść na wodzie. Wiatr był tak mały, iż spokojnie mogli używać kuchenki gazowej, nie narażając się na poparzenie, czy spalenie jachtu. Inną kwestią było również mimo wszystko oszczędzanie na paliwie, które przed wakacjami zdrożało niewiarygodnie. Trzymali się więc prostej i banalnej zasady, że im wcześniej wypłyną, tym mniej będą używać silnika, a tym samym zużyją mniej benzyny. Nikt z nich przecież nie posiadał majtku. Każdemu udawało się jakoś zdobyć pieniądze, lecz wszystko, odpowiednio gospodarując, szło na imprezy. Zgodnie twierdzili, że są jeszcze młodzi i tak w stu procentach nie muszą oszczędzać. Jednak teraz byli na Mazurach, gdzie ewentualne udanie się po pożyczkę do rodziców nie wchodziło w grę. Tu nie mogli też dorobić sobie parę groszy, zważywszy na to, że byli na wakacjach, na których przeważnie i tak nie robi się nic innego, jak tylko wydaje pieniądze.

            Zaczęli płynąć. Siąpiący deszcz zmusił ich do ubrania kapoków i czegoś ciepłego pod spodem. Nie wszyscy jednak byli na górze. Lusia nie była aż tak okrutna, by kazać wszystkich świadomie marznąc. Kto chciał, mógł grzać się pod pokładem pod warunkiem, że, jeśli ktoś przemarznie, będą zmiany. Z drugiej strony nie działo się nic ciekawego. Poruszali się z minimalną prędkością, przez co klimat był bardziej usypiający, niż pasjonujący.

            Z Mikołajek do wąskiego przesmyku, przez który trzeba było przepłynąć, by dostać się na Śniardwy, płynęli około godziny. Wiało zbyt słabo, by ryzykować przepłynięcie na żaglach, nie ryzykując wpadnięcia z tataraki. Lusia uruchomiła na chwilę silnik, nie ściągając żagli, co wśród prawdziwych żeglarzy, nie było zbyt pięknym zjawiskiem, było wręcz bezczeszczeniem tego fachu. Gdy tylko ich jacht nabrał nawet konkretnej prędkości, kapitan wyłączyła maszynę, wiedząc, że impet pozwoli im na wydostanie się na szeroką wodę.

            Z tym przesmykiem czasami to były prawdziwe jaja. Wszystko byłoby nawet dziecinnie łatwe, gdyby nie fakt, iż to był również szlak wielkiej żeglugi, w której promy woziły turystów, by ci obejrzeli sobie największe jezioro w tym kraju. Częstotliwość pojawiania się tych promów była ogromna, gdyż, gdy taki prom wpływał na Śniardwy, robił zakręt, po czym z powrotem wpływał w przesmyk. A już najlepiej działo się wtedy, gdy dwa promy postanawiały się tam mijać. Żaglówki musiały oczywiście nieźle zasuwać i się chować, nie narażając się na zapewne twarde spotkanie z kolosem, którego śruby w napędzie mogły być tak duże, jak żagle.

            Dopiero gdy znaleźli się na otwartej wodzie, Daro uzmysłowił sobie, dlaczego jezioro te jest nazywane małym morzem. Przeciwległy brzeg był niewidoczny. Być może, gdyby nie mżawka, brzeg byłby bardziej wyrazisty, lecz w tych okolicznościach mógł mieć jedynie nadzieję, że w drodze powrotnej pogoda się poprawi i będzie miał okazję podziwiać Śniardwy w całej okazałości. Tak, jak przypuszczali, wiatr był tu bardziej odczuwalny, lecz i tak żagle nie pracowały w stu procentach. Leniwie poruszały się na wietrze, co jakiś czas opadając. Jacht poruszał się wolno, jakby zapomniał, że jeszcze kilka dni temu bez problemu wykonywał akwarium. Niestety nic nie wskazywało na to, by cokolwiek miało się zmienić. Mżawka była wszechobecna, zaniosło się na dobre.

            Na Śniardwach nie było wiele żaglówek. Najprawdopodobniej nie było zbyt wielu ludzi, którzy postanowili wypłynąć w tę pogodę na jezioro, do którego przebycia nawet przy silnym wietrze potrzeba było przynajmniej dwóch godzin. Pogoda nie należała do zbyt ciekawych, tak samo jak sterowanie łodzią, która nie posiadała swojego głównego napędu.

            – Ale nuda – rzekł Bolo, wysuwając swoją głowę spod pokładu. – Jak tak dalej pójdzie, to będziemy nocowali na tych wyspach – wskazał ręką kierunek ledwo widocznego zarysu dwóch wysp.

            – Na Czarcim Ostrowie nie jest tak źle – odpowiedziała Lusia ziewając. – Kiedyś tam nocowałam. Mamy zapas jedzenia i picia, więc spokojnie możemy w ostateczności się tam przenocować. Tylko trzeba uważać na kamienie.

            – Chcesz herbatki? – spytał Mapet, wyglądając zza Bolo, trzymając już kubek, z którego ulatniała się para.

            – Daj kotku – uśmiechnęła się. Ciepły napój był teraz jak najbardziej wskazany. – To jest to, co teraz potrzebuję – rzekła, odbierając kubek.

            – Zaraz ocipieję – Bolo najwyraźniej chciał całemu światu obwieścić, że się nudzi.

            – Nic nie poradzę – powiedziała cierpliwie Lusia. – Mogę ci tylko powiedzieć, że dobry żeglarz cieszy się z każdej pogody.

            – A mnie się podoba – odezwał się Daro, który w tej chwili odpowiedzialny był za oba szoty. – Dopiero teraz docenia się jakikolwiek wiatr.

            – Ty się nie podlizuj – rzekł zaczepnie Mapet, mając wrażenie, że, jeśli sam by się nie odezwał, zrobiłby to Bolo. – Pani kapitan tak mówi, żeby załoga się jej nie pospała.

            – Oj, głuptasie. Przecież nic nam nie da marudzenie – uśmiechnęła się jeszcze cieplej.

            Za sobą usłyszeli głos syreny. Kolejny prom zbliżał się do przewężenia, ostrzegając żeglarzy, by uniknąć kolizji. Nie mylili się, po chwili ich oczom ukazał się duży statek, który przez moment zbliżał się do nich, lecz po jakimś czasie zaczął zawracać, by popłynąć w kierunku jeziora Mikołajskiego.

            – Co to za radość płynąc takim kolosem? – rzekł Bolo. – Tam to dopiero jest nudno. Siedzisz tylko na dupie i patrzysz w przestrzeń.

            – Ja też nie wiem, co w tym takiego pasjonującego. Przecież tam faktycznie nic się nie dzieje, a na dodatek trochę to kosztuje – Mapet patrzył na rufę oddalającego się już promu.

            – Nie wiem, może ktoś lubi czynną żeglugę, a ktoś inny woli posiedzieć sobie na zewnątrz i podziwiać przyrodę. A kiedy tylko się chce, można wejść do środka i w ciepełku dokończyć rejs. Ma to swoje dobre strony – Lusia postanowiła bronić promów, chociaż sama również za nimi nie przepadała.

              U nas też jest ciepło – stwierdził zgodnie z prawdą Bolo.- No, może jedyny minus jest taki, że z wyprostowaniem nóg może być czasem problem. Ale tak w ogóle to widzę same plusy.

            – A ja tam nie widzę problemów – Lusia wzięła łyk gorącej herbaty. – Ogólnie nie wyobrażam sobie Mazur na takim promie, ale przecież nie wszyscy mogą pływać, a chcieliby zobaczyć Mazury.

            Tymi słowami podsumowała ten temat. Pojrzała jeszcze raz za siebie i szybko uświadomiła sobie, że nocowanie na Czarcim Ostrowie staje się bardziej realne. Było około godziny trzynastej, lecz ich jacht nie przemieścił się znacząco do przodu. Bardziej przypominało to dryfowanie, niż żeglugę.

            Zostało postanowione. Będą nocować na wyspie i płynąć do oporu. Nie było sensu uruchamiać silnika, gdyż i tak w tym momencie nie musieli spieszyć się i zdążyć przed zamknięciem śluzy.

            – A to co znowu? – spytał Mapet, wyglądają bardziej i patrząc na horyzont.

            – Nic, mgła się robi – odrzekła spokojnie Lusia, która już dawno zauważyła to zjawisko. – Na razie jest jeszcze dobra widoczność, ale jakby miało się coś zmienić, odpalimy silnik i ostrożnie popłyniemy na Ostrów.

            Wyspa docelowa była jeszcze daleko, jednak mgła zaczynała przybierać na sile.

            – Kochanie, może już zaczniemy płynąć? – Mapet spojrzał na Lusię. – Skoro mówisz, że w jeziorze są głazy i kamienie, to może lepiej będzie płynąc teraz, kiedy jest jeszcze widać cokolwiek.

            – Chyba masz rację – dała znać do opuszczenia żagli.

            Sprawnym pociągnięciem ręki Mapet odpalił maszynę. Silnik zadymił, po czym zawarczał złowrogo i ustabilizował obroty. Pod pokładem dało się słyszeć poruszenie, jakby śpiące niedźwiedzie zaczęły budzić się z zimowego snu. Jednak nikt więcej ni pojawił się na górze. Łącznikiem pomiędzy górą, a dołem stanowił Bolo, któremu, w przeciwieństwie do Mapeta, nie chciało się ubierać. Siedział na małych schodkach i obserwował gęstniejącą mgłę.

            Gdy ruszyli, widoczność była już ograniczona do około dwudziestu metrów. Czarci Ostrów znikł im z pola widzenia, lecz trzymając wcześniej obrany kurs, pilnowali by nie zboczyć ze szlaku i nie przegapić wyspy. Mimo, iż na jeziorze zapanowała totalna flauta, prędkość łodzi sprawiała, że powietrze stało się bardziej odczuwalne. Jezioro zupełnie się uspokoiło. Przypominało to poruszanie się w misce wody, która zastygła swobodnie, nie wywołując żadnych, nawet najmniejszych, fal. Zapanowała totalna cisza, którą sukcesywnie przerywał odgłos silnia.

            Mapet zwolnił, widząc, że mgła staje się jeszcze bardziej gęsta. Sytuacja stawała się bardziej nerwowa. Wyspa, do której płynęli, musiała być jeszcze daleko stąd, lecz pozostawało im tylko starać się, by nie zboczyli z kursu.

            – Gdzie są boje? – spytała nagle Lusia, która usiadła obok Mapeta sterującego silnikiem.

            Pytanie było jak najbardziej uzasadnione. Mapet najwyraźniej musiał nieco zboczyć, przez co jedyny punkt odniesienia przepadł bezpowrotnie.

            – Jestem pewny, że płyniemy dobrze – rzekł Mapet, lecz jego głos nie brzmiał wiarygodnie. Chciał bardziej uspokoić Lusię, niż stwierdzić, że się nie myli.

            Nagle przed nimi pojawił się jakiś cień. Mapet wpatrywał się w mgłę, chcąc zobaczyć więcej szczegółów. To trwało może kilka sekund, lecz w jednaj chwili wszyscy zorientowali się, że mkną w kierunku wyspy i tylko szybka reakcja Mapeta, który energicznie włączył na maksymalnych obrotach wsteczny bieg sprawiła, że z całym impetem nie wbili się w brzeg. Jednak nie do końca to wystarczyło. Ogromny głaz, który leżał jakieś pięć metrów od linii brzegu, nie ustąpił drogi. Jacht uderzył lewą burtą, przechylając się na prawo. Gdyby nie fakt, iż w tym miejscu było już dość płytko, najprawdopodobniej by się wywrócili.

            – Kurwa, co tam się dzieje – spod pokładu wydobył się głos Rofiego, który między bliźniaczkami postanowił się zdrzemnąć na dziobie.

            Jacht się zatrzymał. Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo. Coś się stało, lecz dopiero na lądzie mogli zobaczyć, jak wielkie są zniszczenia.

            – Nie możliwe, żebyśmy tak szybko dopłynęli – Lusia spojrzała na Mapeta, który jej nie odpowiedział. Tak samo się nad tym zastanawiał.

            – Wychodźcie, trzeba przeciągnąć łódkę do brzegu – rzekł Mapet stanowczo. – Musimy wezwać jakąś pomoc. Spojrzał na Bolo, który trochę poobijany dochodził do siebie.

            Barman wszedł na moment do środka w poszukiwaniu telefonu komórkowego. Gdy się ponownie pojawił, jego twarz nie wyglądała zadowolona. Wyciągał dłoń, w której trzymał komórkę w poszukiwaniu sieci.

            – Może później będzie. Na razie mam zero kreseczek – spojrzał na Mapeta, wiedząc, że nie takiej odpowiedzi spodziewał się usłyszeć.

            Gdy reszta wyszła na zewnątrz, byli zaskoczeni. Dookoła zobaczyli tylko mgłę, przez którą nie było zupełnie nic widać. Męska część załogi wskoczyła do zimne wody i podeszła na rufę. Dziewczyny stały przy płetwie sterowej, by jak najbardziej, ciężarem własnych ciał, podnieść dziób jachtu do góry. Chłopaki powoli wycofali nieco łódź, po czym z całej siły wepchnęli ją na brzeg. Jacht zatrzymał się pod kątek około piętnastu stopni, ukazując dziurę z lewej burty wielkości piłki do siatkówki.

            Dopiero, gdy opuścili statek, uświadomili sobie, że sytuacja jest poważniejsza, niż na początku się wydawało. Dobrze przynajmniej, że zatrzymali się wcześniej w porcie i mają zapasy pożywienia. Wiedzieli, że będą musieli poczekać, aż mgła przejdzie i aż w niewyjaśnionych okolicznościach pojawi się zasięg, bez którego nie mieli żadnych szans wezwania pomocy.

            – Muszę zapalić – rzekł Mapet, wyciągając z kieszeni swoich dżinsowych spodni paczkę papierosów.

            W jego ślady poszli wszyscy. Mapet poczęstował tych, którzy zostawili papierosy na jachcie i przez chwilę stali w ciszy, walcząc ze swoimi myślami. Byli dalecy od paniki, lecz sytuacja wymagała wręcz jakichś działań.

            – Nic, poczekamy, aż mgła przejdzie i zobaczymy, co da się zrobić. Na razie mamy przerwę – rzekł Mapet, który chwilowo zastąpił funkcję kapitana, za co Lusia była mu wdzięczna.

            – Dzisiaj chyba ogniska nie będzie – stwierdziła Mimi, patrząc na mokrą ziemię. – Chyba trochę sobie odeśpimy.

            – Przestanie padać, to poszukam skrzynki z narzędziami, może uda nam się załatać tę dziurę – do rozmowy wtrącił się Gustaw. Bo, jak widzę, z nią płynąc się nie da.

            – Teraz już nic nie zrobimy – Bolo spojrzał na niebo, które, mimo mgły, zdradzało, że dzień pomału będzie się kończył.

            – Ale mieliśmy szczęście, że piweczko dokupiliśmy – Rofi uśmiechał się od ucha do ucha, jakby nie zauważył, że właśnie przed chwilą zrobili dziurę w kadłubie.

            Wyspa na pierwszy rzut oka nie różniła się praktycznie niczym od normalnej linii brzegowej, z którą mieli już okazję się zapoznać. Stali na małej równinie i zaczęli się rozglądać. Jakieś dwadzieścia metrów od jeziora wyspa rosła, tworząc w ten sposób pagórek, który zasłaniał wszystko, co mogłoby się za nim znajdować. Wysokie drzewa królowały na tym fragmencie lądu, a ich gałęzie były tak gęste, iż, patrząc w górę, zobaczenie nieba stawało się niemalże niemożliwe. Być może przez tę pogodę panowała tu cisza. Nie słychać było nic, co wskazywałoby na istnienie jakiekolwiek życia na wyspie. Odczuwało się dziwne wrażenie, że mgła wydobywała się z głębi lądu, lecz mogło to być również złudzenie optyczne, gdyż tak naprawdę niewiele było widać.

            – Co robimy? – spytał Daro, który spojrzał na dziurę w jachcie.

            – Ja to co? – uśmiechnął się Mapet zaczepnie. – To jest chyba dobry moment, żeby się napić – jak powiedział, tak zrobił. Ruszył w kierunku uszkodzonej łódki.

            Nikomu nic innego nie przyszło do głowy. Poszli za Mapetem i wszyscy schowali się pod pokładem, który był na tyle duży, żeby skryć się i zacząć imprezę. Na początku grali w karty, lecz gdy im się znudziło, zaczęli wymyślać kolejne zwrotki do morskich opowieści.

            Na dworze wolnym krokiem zbliżała się noc. Było zupełnie cicho, las zdawał się nie istnieć, milczał jedynie, nie dając oznak życia. Mgła, która sprowadziła ich na tę wyspę, nie dawała za wygraną. Jej siła oraz natężenie w dalszym ciągu uniemożliwiała zobaczenie więcej szczegółów świata.

            Postanowili się nie ruszać z jachtu. Gdy tylko ktoś musiał swoim fizjologicznym potrzebom wyjść naprzeciw, szli przynajmniej parami. Jednak nie musieli daleko odchodzić, gdyż pole widzenia ograniczało się zaledwie do kilku metrów. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że dziurę w kadłubie muszą zapchać jakimiś kocami, gdyż powodowała mały przeciąg. Chłodne wieczorne powietrze przedostawało się do środka przez otwór z ledwie słyszalnym świstem. Gdy już dziura została prowizorycznie załatana, mogli spokojnie kontynuować biesiadę. Lecz, gdy już wymyślili trochę tych zwrotek, temat trochę się urwał. Chcieli się czymś podzielić, powiedzieć o czymś, lecz nikt nie chciał zacząć. Coś nie dawało im jednak zupełnego spokoju.

            – Dobra, nie wytrzymam – rzekła Dunia, która próbowała ogarnąć oczami wszystkich. – A jeśli nikt do nas tutaj nie zajrzy? Jeśli nikt nie zorientuje się, albo nie zauważy, że tu jesteśmy?

            – Przestań – odpowiedział Gustaw, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że nikt nie potrzebuje słuchać takiego panikowania. – Mgła zejdzie, to zobaczymy. Mamy dożo czasu, możemy przecież sobie tutaj chyba dłużej zostać.

            – Masz rację. Co nas pędzi? – rzekł Rofi, patrząc na Lusię. – To są wakacje, a nie regaty. Dziurę się załata i po problemie.

            – Z drugiej strony na Śniardwach zawsze ktoś pływa. Jesteśmy w centrum Mazur – odezwał się Bolo, głaszcząc Dunię po plecach, jakby chciał ją uspokoić.

            – Wszystko dobrze, ale nie mamy tu nawet zasięgu – Dunia nie dawała za wygraną, takie argumenty ją nie przekonywały.

            – Wyluzuj. Zapas żarcia mamy, zapas picia też. Gaz w butli jest, więc o co ci chodzi? – rzekł przyjaźnie Mapet, który chciał załagodzić dyskusję. – „Nie ma, co panikować. Trzeba pomyśleć o tym, by najprędzej jak się da, znaleźć drogę z powrotem”[1] – zanucił, wywołując lekki uśmiech na twarzy Duni.

            – Tak, ale „nie mam nogi, pożarli mi ją moi współtowarzysze, jeszcze ich mlaskanie słyszę” – Bolo szybko przytoczył inną piosenkę. Tym razem zaśmiali się wszyscy.

            Tak powstała ich nowa zabawa. Zaczęli sobie śpiewać wszystkie piosenki, w których było choć odrobinę o zabłądzeniu, zgubieniu się i sytuacji beznadziejnej. Przez to, iż Bolo pracował w lokalu, w którym cały czas puszczaną muzykę, miał najwięcej pomysłów. Nawet Mapet musiał uznać jego wyższość.

            Zanim się obejrzeli, zapanowała noc. Przez to, iż mgła była wszechobecna, na zewnątrz było ciemno. Księżyc, który od dawna powinien być już na niebie, nie mógł przebić się przez tę zasłonę. Sądząc po tym, że nie padało, można było domyślać się, że jutro powinno być już lepiej. Jeśli mgła opadnie i wreszcie zorientują się, gdzie tak naprawdę wylądowali, może uda im się wezwać jakąś pomoc lub po prostu naprawić bynajmniej tymczasowo uszkodzony kadłub. Wszystko powinno okazać się jutro.
 
 
Witaj
Znajdziesz tu coś, co może Cię zainteresuje:)
 
6289 odwiedzający (11563 wejścia) na mojej stronie
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja