Cześć
   
 
  Sarkofag - Jeden
Cztery pierwsze rozdziały...

Jeden
Dwa
Trzy
Cztery

Jeden

 

            – Cześć stary! – rzekł Daro, gdy otworzył lekko skrzypiące drzwi wejściowe do Jamy. – Kto dzisiaj stoi?

            – Bolo – odpowiedział rzeczowo Rofi, który właśnie wychodził z toalety, która znajdowała się zaraz za drzwiami ich ulubionej gliwickiej knajpy. – Chodź, prawie wszyscy już są, bliźniaczki dzwoniły, że autobus się trochę spóźnił i powinny pojawić się za moment – Kiwnął głową, jednocześnie wypuszczając nikotynowy dym ze swoich ust.

            Daro był studentem pedagogiki. Był średniego wzrostu, jego krótkie i rudawe włosy, które samoczynnie układały mu się w loki, sprawiały wrażenie, iż jest człowiekiem spokojnym i opanowanym. Taki był jednak w rzeczywistości.

            Rofi szedł z przodu. Otworzył drugie drzwi i ich oczom ukazała się Jama. Zaraz przy wejściu stał stół do piłkarzyków, na którym czasami grywali naprawdę długo, pod warunkiem, że za barem stał ich ulubiony barman Bolo. Muzyka, wydobywająca się z głośników uniemożliwiała czasami swobodne komunikowanie się, lecz byli już do tego przyzwyczajeni.

            Zaraz za piłkarzykami, po prawej stronie umiejscowiony był bar, za którym widać było barmana o ciemnych, długich włosach spiętych w kucyk. Jego niebieskie oczy i mała kozia bródka podkreślały jego wysoką i dość przystojną osobę. Każdy z ekipy przyznawał mu jedno, laseczki leciały na niego, jak ćmy do światła. Bolo jednak skromnie odpowiadał, że większość dziewczyn leci na barmanów, a on sam na razie woli pograć sobie w piłkarzyki z kolegami, niż łazić za spódnicami.

            – Cześć, Daro – rzekł Bolo, gdy tylko zobaczył nowoprzybyłego. – To, co zawsze?

            – Jasne – uśmiechnął się. I dlatego między innymi lubił tu przychodzić, nie musiał nic mówić, wszystko było jasne. – Zaraz wrócę, tylko się rozbiorę – wskazał na zimową kurtkę.

            Za barem znajdowała się największa sala w lokalu i liczyła dziewięć stolików, które były dosunięte i na stałe przykręcone zaraz przy ścianie. Na wprost wejścia na salę siedziała ekipa. Najprawdopodobniej wybrali stolik pod telewizorem ze względu na spodziewaną stuprocentową frekwencję znajomych, gdyż zazwyczaj przesiadywali przy stoliku zaraz przy barze, by Bolo mógł również uczestniczyć w rozmowach.

            Była jeszcze młoda godzina, więc w Jamie nie było jeszcze wielu ludzi. W zasadzie byli teraz jedynymi klientami.

            – Co tak długo? – spytał, witając się tym samym, szczupły, wysoki chłopak z okularami na nosie.

            – Spokojnie, Mapet, oczywista oczywistość wskazuje na to, że z Knurowa jedzie się długo – odpowiedział Daro, podając mu rękę.

            Mapet był duszą towarzystwa. Miał bardzo krótkie, może milimetrowe ciemne włosy. Należał do tych szczęśliwców, którzy skończyli już studia i delektowali się spokojnym i bezciśnieniowym trybem życia. Razem z Rofim studiował kiedyś chemię, lecz dopiero niedawno uświadomił sobie, że mogła to być pierwsza chybiona decyzja jego życia. Od roku szukał pracy i nic nie wskazywało na to, by coś miało się zmienić.

            Obok Mapeta siedziała Lusia. Wielu chłopaków zazdrościło Mapetowi takiej dziewczyny zważywszy na fakt, że niewiele kobiet lubiło tak piwo, jak ona. Jej delikatny głos idealnie pasował do jej niskiej i smukłej sylwetki, którą do pasa zasłaniały ciemne i gęste włosy.

            Rofi usiadł między Lusią, a Gustawem, którego znakiem rozpoznawczym były długie, ciemne włosy, które, w przeciwieństwie do Bolo, nigdy nie były spinane. Miał czarne, jak noc, oczy i stosunkowo duży nos, z którego czasami pozostali mieli niezły ubaw, gdy mówili mu, by nie machał tak głową, bo postrąca kufle, stojące przed nimi. Był ostatnim, który, dzięki barmanowi, dołączył do ekipy. Jeszcze trzy lata temu, gdy przeprowadził się do Gliwic, studiował budownictwo, lecz, gdy rzucił studia, znalazł zatrudnienie w firmie montującej podłogi.

            – Siostry trochę się spóźnią – rzekła Lusia.

            – Wiem, wiem, Rofi coś mówił – odpowiedział Daro, po czym zdjął kurtkę i powiesił ją na małym haku zaraz przy telewizorze. Odwrócił się i, gdy tylko zobaczył, jak Bolo go wzywa, podszedł do baru, by zabrać złocisty napój i wrócić do stolika.

            Jama była pubem, który przynajmniej z nazwy pozostał studenckim. Jej umiejscowienie koło miasteczka studenckiego nie było bez znaczenia, chociaż po remoncie liczba klientów spadała na tyle, by szefostwo dbało o każdego stałego klienta. Knajpa była stosunkowo duża i stanowiła odrębny budynek przy ulicy Pszczyńskiej. Po remoncie bar stał mniej więcej w centrum pubu, którego drewniane wykończenie dawało jeden niepowtarzalny rodzinny klimat, którego tak bardzo lubiła ekipa. Nad barem wisiała na małych łańcuszkach odpowiednio zmodyfikowana deska z nazwą lokalu, w którym słuchano raczej rockowej muzyki.

            Czasami wszyscy mieli niezły ubaw, gdy niespodziewanie pojawiał się ktoś, kogo Mapet nazywał trójpaściem złośliwym. Taki ktoś od razu rzucał się w oczy, kując trzema białymi paskami na sportowym odzieniu i pytają Bolo, czy by przypadkiem nie włączył czegoś innego, bo tego charczenia nie da się słuchać. Wtedy Bolo wychodził na środek i pytał głośno, kto lubi, jak mu charczy w rytm kapeli. Zazwyczaj zgłaszali się wszyscy, jednak wyjątek stanowiły osoby, które po którymś już piwie, miały problemy z trzymaniem się w pozycji siedzącej.

            – Wiecie, że wczoraj na rynku się tłukli? – rzekł Mokry, podnosząc paczkę papierosów i się częstując. – Podobno przyjechały trzy radiowozy.

            – Tam zawsze się ktoś tłucze – rzekł swoim grubym głosem Gustaw. – Buraki nie umieją pić i tak to się kończy. Bałwany pieprzone.

            – A co ty w takim nie humorze? – spytał Daro, łykając trochę piwa.

            – Mówiłem wam, że dzisiaj miałem pracować do czternastej. Miała też być premia. Ale jeden ciul się nie pojawił, a tylko on miał klucze z budowy i zwyczajnie kasę szlak trafił. Jutro miałem kupić sobie nowe glany, bo te już ciekną, a tu nic. Nie ma kasy, nie ma butów.

            – Spoczko, przecież ci pożyczę – rzekł Daro uśmiechając się.

            – Tobie to i tak wiszę już trzy dychy. Spoko, nie ma problemu, najwyżej kupię w poniedziałek czy wtorek – zamyślił się. – Ale popatrzcie, z jakimi baranami muszę pracować. Koleś pewnie zapił wczoraj i nabił się jak działo, ale mógł kurwa przynajmniej zadzwonić.

            – No, ale bądź też obiektywny – wtrącił się Rofi. – Sam przecież dzwonisz do nich w ostatniej chwili, bo wczoraj na przykład mieliśmy imprezę.

            – Ale dzwonię. A tak w ogóle to byś się uczesał – zmienił nagle temat, uznając chyba, że nie przyszli tu przecież gadać o jego butach.

            – Właśnie – rzekła Lusia, spoglądając na wiecznie nieuczesane włosy Rofiego.

            – Może jutro – odpowiedział, rozcierając jeszcze bardziej swoje blond włosy. – A może zagramy w lotki? Siostry i tak się spóźniają.

            – Świetny pomysł – Mapet wyglądał na zadowolonego.

            Nic tak bardzo nie integrowało, jak gra w lotki, czy piłkarzyki. Co prawda zasadniczo lepiej Mapetowi szło w bilard, lecz w lotki także czasami udawało mu się wygrać.

            Wstali z miejsca i podeszli do baru. Bolo nalewał sobie piwo.

            – Jak ty to robisz, że kasa ci się zawsze zgadza? – spytał Gustaw, odbierając od barmana lotki.

            – Trening czyni mistrza – uśmiechnął się. – Zresztą jak sam mówisz, w naszym fachu, nie ma strachu – zrobił olbrzymiego łyka, dając do zrozumienia, że jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by pieniądze w kasie się nie zgadzały.

            Wrzucili złotówki do maszyny i ustawili grę. Gdy tylko pierwsza lotka, wyrzucona przez Lusię, wbiła się w tarczę, w drzwiach wejściowych pojawiły się bliźniaczki. Były podobne do siebie, jak dwie krople wody. Obie były niskimi blondynkami o zadartym nosie i niebieskich oczach. Jedyną rzeczą, odróżniającą je, był ich biust. Dunia czasami narzekała na to, że los dla niej był mniej łaskawszy, niż dla Mimi. Czasami, gdy męska część ekipy opróżniła swoje kufle po raz któryś, zaczynali rozwodzić się na temat bliźniaczek. Wszystko sprowadzało się do żartów, lecz Dunia przeważnie nie była zachwycona, gdy słyszała, że jej piersi przypominają wielkością piłki do golfa, tymczasem Mimi miała porządne piłki do koszykówki.

            – Myślałam, że już nie dojedziemy – rzekła Mimi, która szybko zorientowała się, gdzie zostawili rzeczy. – Kierowca był tak uprzejmy, że chyba zupełnie olał rozkład jazdy i przepuszczał każdą el’kę, która chciała wyjechać z podporządkowanej.

            – Spoczko, ale już jesteście – powiedział Daro, szykując się do rzutu. Przez chwilę stał, koncentrując się, po czym rzucił i trafił trójkę. – Kurde, nie kręćcie się dziewczyny, tylko sobie usiądźcie. To miała być dziewiętnastka – rzekł, jakby chciał wytłumaczyć się, że nie trafił.

            – Jasne, może od razu chciałeś trafić potrójną? – zaśmiał się Mapet, czekając na swoją kolej.

            – Na pewno – przytaknęła Lusia, która w takich sytuacjach zazwyczaj popierała swojego chłopaka. – On zawsze chce być lepszy ode mnie.

            Bliźniaczki podeszły do stolika pod telewizorem i usiadły, najwyraźniej chcąc skończyć jakiś temat. Uśmiechnięte twarze świadczyły o tym, iż rozumiały się bez słów.

            – Bolo! – krzyknęła Dunia. – Nalej nam po piwku, dobrze?

            – Jasne, tylko zrobię coś na zapleczu. Może być?

            – Musi – odrzekła, uśmiechając się. – I wyłącz im tę maszynę, może wtedy w końcu usiądą i pogadają.

            – Kto późno przychodzi, ten sam sobie szkodzi – odpowiedział Mapet, usłyszawszy uprzednią zaczepkę. Zaciągnął się papierosem i ponownie wpatrzył się w tablicę punktową maszyny.

            – Nie ma to jak stary poczciwy Iron Maiden – rzekł, gdy w głośnikach pojawił się jego ulubiony zespół. – Stary poczciwy Paul – zaczął śpiewać razem z wokalem.

            Grali około piętnastu minut, po czym wszyscy, z wyjątkiem Rofiego, Daro oraz Gustawa, usiedli obok bliźniaczek. Trójka wzięła jeszcze Bolo i poszli grać w piłkarzyki, przy których czasami udawało im się stracić poczucie czasu. Kiedyś zdarzyło się tak, iż grali po zamknięciu Jamy jeszcze sześć godzin, co sprowadziło się do opuszczenia lokalu około godziny siódmej.

            – Gdzie oni poszli? – spytała Dunia, gdy Mapet zbliżył się do stolika.

            – Grają, zaraz wrócą – odpowiedział, biorąc do ręki kufel piwa. – Chociaż Bolo zapowiadał, że ich ogra, więc może być dużo rewanżów – uśmiechnął się do Mimi, która kiedyś uczyła się tej gry, lecz nic z tego nie wyszło, a tym samym serdecznie jej nie lubiła.

            – Zupełnie nie wiem, co wy w tym widzicie, tam potrzeba więcej szczęścia, niż rozumu. Gra przypadku i tyle – rzekła stanowczo, jakby chciała w ten sposób przekonać pozostałe dziewczyny.

            – Wiem, że i tak cię nie przekonam, więc lepiej nie rozmawiajmy o tym – rzekł Mapet, uśmiechając się zaczepnie. – Ale i tak nie masz racji – wiedział, że Mimi na te słowa nie pozostanie obojętna.

            – Jasne, nie wierzę w te pseudo akcje, tego się nie da opanować.

            – Tak to sobie tłumacz, póki chcesz żyć w swoim błogim spokoju – zaciągnął się papierosem, po czym pomału wypuścił dym w kierunku sali. – Gdyby przynajmniej raz udało ci się porządnie trafić w piłeczkę, pewnie inaczej byś mówiła.

            – Spadaj – rzekła, uderzając go symbolicznie w ramię. Uśmiechała się, co świadczyło, że nie brała sobie tego głęboko do serca.

            – Wiedziałem, że mam rację… Dobra… Opowiem wam kawał, jesteście dziewczynami, więc dotyczy to co najmniej was – spojrzał po wszystkich obecnych przy stoliku. – Więc… Wiecie co śpiewają trzy tampony przechodzące przez ulicę? – jego twarz stała się komicznie poważna, jakby od odpowiedzi zależało jego życie.

            – Nie, ale pewnie coś głupiego – odezwała się Lusia, która nie przepadała za tego typu dowcipami.

            – Śpiewają: „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew” – zaczął się śmiać sam do siebie. Dziewczyny zrozumiały, lecz najwyraźniej się nieco zgorszyły. – Rozumiecie?

              Aż za bardzo – rzekła Dunia ironicznie. – Gdybyś musiał krwawić co miesiąc i przeżywać ból temu towarzyszący, nie śmieszyłoby cię to.

            – Co wy dzisiaj takie poważne jesteście? – przez chwilę się zamyślił. – Ach, już wiem – uśmiechnął się.

            – Właśnie – rzekły niemal jednocześnie bliźniaczki.

            – To trzeba było siedzieć w domu – podniósł kufel, po czym zrobił dużego łyka.

            ­– Nie bój się. To nie jest zaraźliwe – po raz pierwszy tego wieczoru szczerze uśmiechnęła się Mimi.

            – Dobre – Mapet był zaskoczony nagłą ripostą. – Ostatnio oglądałem jakiś kabaret. Zrobili sobie taki słownik i wiecie, jak opisali wyraz penis?

            – Tak, wszyscy to wiedzą – rzekła z ironią w głosie Dunia, która najwyraźniej przeżywała to samo, co jej siostra. – Pewnie, że nie. No, jak?

            – Trans genitalny system odprowadzania wody… - zaśmiał się. – Rozumiecie? Trans genitalny… Genitalny.

            – Oj, głuptasie – rzekła Lusia. – Kiedy ty dorośniesz? – pocałowała go w policzek, lekko głaszcząc jego włosy.

            – Kochanie, ja tego nie wymyśliłem – rzekł przyjaźnie. – Tak samo jak nie wymyśliłem drobnej modyfikacji starego porzekadła ludowego – zrobił krótką przerwę. – Lepszy cycek w garści, niż dwa w staniku – uśmiechnął się, spodziewając się niezbyt entuzjastycznej reakcji dziewczyn. Spojrzał w kierunku baru, skąd wracali grający.

            – To był dobry mecz – rzekł Gustaw, gdy zbliżył się do stolika.

            – Dla tego dobry, kto wygrał – odpowiedział Rofi, który razem z Daro nie wrócili zbyt zadowoleni.

            – Pewnie grałeś z Bolo – rzekła Lusia, zwracając się do Gustawa. – On jest świetny. Nie masz powodów do zadowolenia, pewnie zrobił wszystko za ciebie.

            Przy stoliku zrobiło się głośno od śmiechu. Jednak Gustaw zdawał się tym nie przejmować. Uniósł dumnie swój kufel i dokończył piwo. Oparł się o stolik i najwyraźniej zadowolony z dobrej gry, uśmiechnął się sam do siebie. Ale obiektywnie stwierdzając, musiał przyznać jej rację. Był w zasadzie początkującym, a barman radził sobie z tą grą znakomicie. Ale co tu było niejasnego? Gdyby pracował w knajpie z takim stołem, najprawdopodobniej wymiatałby również tak dobrze. Bolo był przecież barmanem, który wręcz uwielbiał grać w piłkarzyki i gdy tylko nadarzała się okazja, bardzo chętnie szedł do stołu i grał z klientami. A grało się z nim bardzo świetnie. Mimo, iż poziomem gry wyprzedzał pozostałych, nie wywyższał się i cierpliwie podpowiadał, jak następnym razem zareagować, by nie stracić bramki. Był dobrym nauczycielem. Czasami pokazywał Gustawowi, na co trzeba zwracać szczególną uwagę i udowadniał, że w piłkarzyki najlepiej się gra, gdy wypije się przynajmniej dwa piwa. I faktycznie czasami widać było, że to pomaga. Gdy umysł jest bardziej wyluzowany, koordynacja staje się łatwiejsza i gra idzie jakoś dziwnie łatwo.

            Już dawno ekipa doszła do wniosku, że gdyby Bolo tu nie pracował, Jama już dawno miałby problemy finansowe. Koleś przyciągał ludzi, jak magnez. Oprócz niego w lokalu pracowało jeszcze dwóch barmanów, ale tamci byli jacyś dzicy. Przychodzili do pracy, by odwalić swoje i mieć wszystko w dupie. Stali tylko za barem i w sposób niemalże bezosobowy lali to piwo, nie zwracając na nikogo uwagi. Jedynymi słowami, które wypowiadali, były informacje, ile trzeba zapłacić. W takiej sytuacji żal im się robiło Bolo, ponieważ nie chcieli przychodzić, gdy on nie stoi, ale z drugiej strony, chcieli jednocześnie, by barman mógł z nimi posiedzieć, jak normalny klient. Gdy był w pracy, nawet jeśli siedział razem z nimi, musiał co chwilę patrzeć na bar, czy nie stoi przypadkiem ktoś w oczekiwaniu na zakup złocistego napoju.

            Tak mijała minuta po minucie, godzina po godzinie. Międzyczasie z Jamie zrobiło się tłoczno. Klienci, których średnia wieku wahała cię między dwudziestką, a trzydziestką, pojawiali się zazwyczaj około godziny osiemnastej i apogeum trwało gdzieś do godziny dwudziestej. Potem już nie można było liczyć na wolne miejsca, więc ci, którzy już tu byli, sukcesywnie zamawiali piwo, od czasu do czasu pojawiając się przy automacie do lotek, czy stole do piłkarzyków.

            – Może jutro zrobię imprezę u siebie? – rzekł Gustaw, który lubił organizować takie spotkania w swojej kawalerce, którą wynajmował od blisko roku. – No, chyba że spotykamy się w Jamie.

            – Dobry pomysł – odpowiedział Rofi. – Tylko nie wiem, czy wszystkim będzie pasowało, po niedzieli zwykle zaczyna się poniedziałek.

            – Spoczko, nie chce mi się iść na wykłady, więc poniedziałek mam wolny – rzekł Daro. – U ciebie jest tarcza, piwko, wszystko – uśmiechnął się.

            – A więc jutro o tej samej godzinie, co zwykle – nikt nie zgłosił sprzeciwu.

            – Właśnie, Lusia, patrzyłaś, czy są wolne terminy na Mazury? – spytała Mimi.

            – Och, do wakacji jeszcze trochę czasu jest, ale faktycznie trzeba by było już się zastanawiać, czy w ogóle chcemy jechać – odrzekła Lusia, patrząc na wszystkich. Była jedyną osobą, która posiadała patent i która jako jedyna podjęła się organizacji przyszłorocznych wakacji.

            – Myślałam, że już się zdecydowaliśmy? – upewniała się Dunia.

            – Bo tak jest – wtrącił się Rofi.

            – Tylko się upewniam – kontynuowała Lusia, uśmiechając się. – Sprawdzałam, najpóźniej do końca lutego musielibyśmy znać już konkretny termin, ale im wcześniej, tym lepiej.

            – Wiem, że Bolo musi się z szefostwem ugadać, ale chyba dadzą mu te dwa tygodnie wolnego – rzekł Gustaw.

            – Ogólnie chciałam zamówić jacht najpóźniej za dwa tygodnie, to może się jeszcze na promocję załapiemy.

            – Skąd byśmy wypływali? – spytał Daro, który jeszcze nigdy nie był na Mazurach.

            – Chyba z Węgorzewa. Tam mają fajne łódki. W jednym klubie mam znajomych, ale właśnie powiedzieli mi, żebyśmy się spieszyli z decyzją, bo inaczej zniżki nie będzie.

            – Trzeba będzie powiedzieć Bolo, żeby z szefami pilnie pogadał…

            – Załatwione – barman zjawił się przy stoliku, trzymając puste szklanki. – Cały czas zapominacie, że mówiłem wam, że nie będzie problemu. Powiedziałem im, że w jakieś dwa tygodnie w sierpniu znikam na urlop – zaśmiał się. – Każdy dzień sierpnia mi pasuje. Dobra. Idę to zanieść do zmywarki – wskazał na rzeczy, znajdujące się w jego rękach.

            – Spoczko, a więc ustalone – Daro wyglądał na podekscytowanego. – Sprawdź więc jakiś termin i zamawiaj.

            – Dobra, tylko mam nadzieję, że pogoda będzie teraz lepsza, niż poprzednio. Pamiętacie, jak rok temu chyba tydzień przesiedzieliśmy pod pokładem?

            – Nie pamiętam – Daro nie mógł sobie odżałować tego, że w ubiegłe wakacje postanowił pojechać do Stanów sobie zarobić. Co prawda podobało mu się, lecz był tam zupełnie sam i gdy wszyscy później się spotkali, jeszcze długo opowiadali między sobą o tych wszystkich wydarzeniach, w których razem uczestniczyli. Później się jeszcze okazało, że nie zarobił tyle, ile się spodziewał, a większa część kasy rozpłynęła się na głupiej wycieczce do Miami, gdzie na miejscu się okazało, że zbliża się huragan i trzeba będzie siedzieć w hotelu.

            ­– Zapomniałam, wybacz – rzekła przyjaźnie Lusia, patrząc mu w oczy. – Dobra, pomyślcie, kiedy pasuje wam najbardziej i jutro u Gustawa ustalimy ostatecznie.

            – Już doczekać się nie mogę – Mapet pocałował ją w usta, jakby wiedział, że z racji, iż jest jej chłopakiem, na jachcie zostanie pierwszym oficerem.

            Dochodziła godzina dwudziesta druga. Ci, którzy musieli uciekać na ostatnie autobusy do domu, wyszli z Jamy. Siostry się pożegnały i opuściły lokal razem z Daro, który do ostatniej chwili dopytywał się, co należy wziąć na tego rodzaju wyprawę. Pozostali poszli grać w lotki, wiedząc, że dzisiaj mogą zostać dłużej, gdyż Bolo jutro miał wolne i nie musiał specjalnie wcześniej wstawać.

            Jama pustoszała. Znowu jedynymi klientami byli dobrzy znajomi barmana, który zaczynał właśnie trzecie piwo. Opowiadali Gustawowi o imprezach, na których byli, gdy jeszcze go nie znali. A trzeba było przyznać, że byli na wielu. Kiedyś w akademiku, gdy Rofi jeszcze studiował, byli u jego kolegi, który przeraźliwie zalecał się do Duni, rozkręcili tak imprezę, że bawiło się całe piętro. Wtedy okazało się, że był to początek długiego maratonu, trwającego prawie tydzień. Każdy, kto dołączał, musiał wypić jednym tchem całą butelkę bardzo gazowanej wody mineralnej. Wtedy okazywało się, że dziewczyny, nie wiedząc czemu, były najlepsze. Piły wodę, która ciekła po koszulkach, uwydatniając ich piersi, jeśli nie miały na sobie staników. Było to o tyle ciekawe, gdyż minęły godziny, zanim zorientowały się, skąd wziął się pomysł z tą wodą. Gdy tylko konspiracyjny plan wyszedł na jaw, biegły szybko do swoich pokojów, by ubrać brakującą garderobę i ogólnie się przebrać.

            Tak mniej więcej Mapet poznał Lusię, której kazał w ten sposób włączyć się do imprezy. Na początku nie chciała z nim rozmawiać, lecz stopniowo wydarzenia te stały się na tyle odległą przeszłością, by po jakimś czasie uznać to za dobre wspomnienie i okazję do rozmów, które zamieniły się w zauroczenie, a potem w coś bardziej intymnego i czarującego.

            Dochodziła północ. Bolo rządził przy stole od piłkarzyków, nie przegrywając żadnego meczu. Robili drobne modyfikacje, by każdy miał zaszczyt zagrać z bezbłędnym barmanem. Gustaw robił postępy, z dnia na dzień był coraz lepszy, chociaż sam uważał inaczej. Bolo lubił chwalić i sam często wychodził z podziwu, gdy jakaś beznadziejna piłka zatrzymywała się jakimś cudem na nodze bramkarza Gustawa.

            Ale to, co dobre, szybko się kończy. Trzeba było wracać do domu, jutro była impreza, na którą nie można było się nie zjawić trzeba było być wypoczętym, bo nigdy nie było wiadomo, jak długo to może potrwać. Imprezy u Gustawa miały to do siebie, że nie było ograniczeń czasowych oraz nie koniecznie musiały kończyć się u niego. Bywało i tak, że impreza w niewyjaśnionych okolicznościach przenosiła się do innego miasta,  nawet województwa. Nic tak dobrze nie wpływało na rozwój wypadków, jak spontaniczność, która zwykłego człowieka mogła co najmniej zaskakiwać. Ekipa jednak żyła z nią na co dzień. Przez to, że się jej poddawali, cieszyli się każdą chwilą razem spędzoną. Tworzyli coś, czego nic nie było w stanie zachwiać, czy ograniczyć…

 
 
Witaj
Znajdziesz tu coś, co może Cię zainteresuje:)
 
6288 odwiedzający (11562 wejścia) na mojej stronie
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja